Jeszcze w drodze z lotniska do hotelu w Yangonie zauważyłam, że pan w samochodzie obok otwiera okno i siarczyście pluje na ulicę. Może zrobiło mu się niedobrze? – pomyślałam. Ale zaraz żona mojego taksówkarza zrobiła to samo. Jakaś epidemia? Zaraza? Mnie też dopadnie?…
Wszystko wyjaśniło się następnego dnia. Plują wszyscy – a zwłaszcza mężczyźni, i wszędzie – a zwłaszcza na ulicach, chodnikach i w restauracjach – tam do ustawionych pod stolikami mini-koszy na śmieci.
Plują na czerwono. Nie, nie krwią. Długo dochodziłam, wypatrywałam, podglądałam skąd się to coś do plucia bierze. Podążałam śladem czerwonych kleksów na chodnikach, zaglądałam przez ramię paniom sprzedawczyniom smarującym jakieś liście na biało. Smarowały, zawijały, sprzedawały… To to? Ale przecież miało być czerwone…
A na targu do tych liści pakowały jeszcze jakieś owoce… Starodawnym sposobem kładły na jedną szalę owoce, na drugą odważniki i od razu cena była jasna.
Betel. Tajemnicza roślina nazywa się betel.
Cały proces wygląda tak: najpierw liść smarujemy białą mazią – z tego, co udało mi się ustalić, jest to sok z tego właśnie drzewa, potem dorzucamy drobno posiekane owoce, całość zawijamy, żujemy, plujemy. I tak w kółko. Aż w końcu zęby i dziąsła mamy pięknie czerwone, ale nie przejmujemy się tym za bardzo, bo przecież wszyscy tutaj takie mają. (Podobno czerwony kolor kryje się w liściu).
Wikipedia podaje, że betel to czwarta najbardziej popularna używka na świecie, po kofeinie, nikotynie i alkoholu. Ja jednak zostanę przy kofeinie.



2 myśli w temacie “Czym plują Birmańczycy?”