Zacznę od końca, czyli od miejscowości oddalonej najdalej na wschód ze wszystkich, w których byłam (nie tylko w Rosji, ale i w dotychczasowym życiu). Do Perm pojechałam z dwóch powodów: po pierwsze – bo jest daleko, po drugie, dlatego że udało mi się znaleźć człowieka z Couchsurfing, który wydawał mi się fajny.
I nie myliłam się, było daleko i fajnie. Mój „host” był weganinem, więc pokazał mi kilka nowych przepisów, zabrał do wegetariańskich restauracji i na taniec jazzowy, a poza tym pokazał dwa muzea i wsadził w autobus, który zawiózł mnie do skansenu w Khokhlovce. Ale po kolei.
Perm leży na Uralu, ale już przed przyjazdem przeczytałam, że gór nie ma się tam co spodziewać. Przyjechałam autobusem z Iżewska, podróż trwała około 6 godzin. Miasta leżą w innej strefie czasowej, jest między nimi godzina różnicy, czas przyjazdu na bilecie był podany według czasu lokalnego w miejscu przyjazdu (czyli w Permie) – co wcale nie jest takie oczywiste, bo na biletach kolejowych i zegarach na stacjach kolejowych w całej Rosji zawsze podany jest czas moskiewski, nieważne, że jedziemy do miejscowości, w której czas jest o 2, 3 czy 4 godziny inny od moskiewskiego, a na biletach autobusowych chyba różnie to bywa, więc lepiej dopytać.
Kiedy wyjeżdżałam z Polski było około 5 stopni mrozu, a na Uralu w tym czasie temperatura sięgała minus 30, dlatego spacerowaliśmy po mieście dość krótko. Wieczorem mieliśmy iść na taniec jazzowy z ludźmi z pracy Grigorija – spoko – pomyślałam sobie – tańczyć to ja nie lubię, ale pewnie pójdziemy do jakiegoś klubu jazzowego, oni będą tańczyć, a ja będę się przyglądać, popijając winko. Okazało się, że rzeczywistość była nieco inna niż moje wyobrażenia… Wyjście na taniec jazzowy było wyjściem na lekcję tańca jazzowego. Raz w tygodniu w pewnym permskim mieszkaniu zbierają się ludzie, żeby uczyć się tańczyć, i tak już od kilku lat, a że było za mało kobiet zostałam, delikatnie mówiąc – ZACHĘCONA do pobrania nauk razem z innymi. W międzyczasie okazało się, że piękny jak z obrazka nauczyciel, był rok temu w Polsce (Lublin, Kraków, Zakopane, Warszawa, Gdańsk…). Kiedy wychodziliśmy podpytałam Grigorija czy nauczyciel zajmuje się nauczaniem tańca zawodowo.
– Nie, z zawodu jest neurochirurgiem dziecięcym – ta odpowiedź wprawiła mnie w taki stan, że gdybym była bohaterką serialu Ally McBeal moja szczena opadła by aż do ziemi i na podłogę wyturlałby się z niej mój długi jęzor.
Ale dość o tym. Następnego dnia Grigorij zabrał mnie do dwóch muzeów. Pierwsze – Permskie Muzeum Sztuki – z zewnątrz wygląda jak cerkiew (którą kiedyś było) i prezentuje kolekcję ikon ruskich, to tutaj po raz pierwszy (i jak na razie ostatni) w życiu widziałam Jezusa – Mongoła (podobno Bóg jest wszędzie…). Wstęp do muzeum kosztuje 120 rubli, a szczegółowe informacje można znaleźć na stronie internetowej (niestety mimo angielskiej nazwy, nie znalazłam angielskiej wersji strony) tutaj.
Drugim muzeum było Muzeum Sztuki Współczesnej wystawiające prace dwojga lokalnych artystów – Olgi Subbotiny i Michaela Pavlyukievicha. Szczerze mówiąc nie jestem fanką sztuki współczesnej, przede wszystkim, dlatego, że jej nie rozumiem, ale jedna praca – „Długie białe noce” mnie po prostu zachwyciła. Poza tym dzięki niej dotarło do mnie, że białe noce są nie tylko w Petersburgu, ale zdarzają się też w Permie (w czerwcu, gdyby ktoś chciał się załapać). Wstęp do muzeum kosztował 100 rubli, a szczegółowe informacje znajdziecie tutaj.
Kolejną atrakcją był cmentarz, na którym, według słów mojego permskiego przewodnika, pochowanych jest dużo Polaków (nie znalazłam ani jednego nagrobka z polskim nazwiskiem), Żydów, protestantów i oczywiście osób wyznania prawosławnego. Wybraliśmy się tam na spacer i zupełnie przypadkiem trafiliśmy na grób trzech sióstr – tych, które zainspirowały Czechowa do napisania „Trzech sióstr” (dopiero na Uralu, prawie półtora tysiąca kilometra od Moskwy, przy trzydziestostopniowym mrozie, zaczęłam rozumieć ich rozpaczliwą chęć wydostania się stamtąd).
Poza tym otarliśmy się o dom, w którym mieszkał Sergiej Diagilew – tak, tak, ten od Niżyńskiego i Baletów Rosyjskich w Paryżu. Przed przyjazdem znalazłam informację, że w Domu Diagilewa mieści się muzeum, ale kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że jest zamknięte (trudno powiedzieć tylko wtedy, czy zawsze).
A teraz coś na temat jedzenia:
Pacha Mama, na ulicy Sibirskaja 46
Bardzo przytulne miejsce z bogatym menu, dużo potraw wegańskich, często organizowane są tu koncerty i inne wydarzenia kulturalne.
Podsumowując, miasto samo w sobie nie jest jakoś bardzo ciekawe, ale, jak już wspomniałam, miałam szczęście do spotkanych tam ludzi, dlatego z wyjazdu jestem zadowolona i polecam.
Och, ojej! Trafiłam do Ciebie przypadkiem i chyba zagłębiam się w archiwalia – przy wpisie nie ma daty, nie wiem kiedy byłaś w Permie – ale jak mi się zrobiło nostalgicznie! Mieszkałam w Permie na trzecim roku studiów, chodziłam do obu muzeów, chodziłam do PachaMamy, ciągle słyszałam o Diagilewie, przeżyłam tam zimę, było cudownie! Czy kolega couchsurfer wysłał Cię do muzeum gułagu? To jest dopiero miejsce warte zobaczenia!
PolubieniePolubienie
hej, na dole powinna być data :P to było w 2014. o muzeum gułagu wiem, ale moja psychika takich miejsce nie dźwiga i celowo się tam nie wybrałam. fajnie, że ktoś kto to czyta zna te same miejsca :)
PolubieniePolubione przez 1 osoba